To znak, iz organizm sam sie broni ;) Albo rozkłada sobie tę dawkę przyjemności.
Jednak, aby je przygotować trzeba mieć dużo czasu albo jeszcze parę rąk do pomocy. Najlepiej i jedno, i drugie ;))
Korzystam z tego przepisu - wycięty z gazety wiele lat temu przez moją Mamę, wklejony do Jej zeszytu.
Czy któraś z Was moze pamięta - w jakim czasopismie były Przepisy tygodnia. W "Kobiecie i Życiu"? Chyba nie...
Oto skladniki:
500g maki
5 żółtek
1 czubata łyżka miękkiego masła
2 paskie łyzki cukry
1łyżka spirytusu (może byc ocet)
kilka łyżek kwaśnej śmietany (moja była gęsta - dałam 5)
tłuszcz do smażenia
cukier puder do posypywania
Potrzebne będą:
głębokie naczynie do smażenia - mam specjalną, odziedziczoną po Mamie i uzywaną tylko do tego patelnię
patyczek, widelec do przewracania i wyjmowania
duza ilośc ręczników papierowych do osączania faworków z tłuszczu
Mąkę, cukier, maslo, jajka, spirytus - wymieszałam w misce, kiedy juz wszystko łączyło się dodawałam po łyżce śmietany - po 5. ciasto mialo juz zwartą i jednoczesnie elastyczną konsytencję - nie kleiło się do rąk, więc je wyjęłam na blat i gniotłam do zmęczenia.
Ale teraz następuje najważniejszy moment - trzeba z całych sil walić w 'pucek' ciasta, a kiedy rozpłaszczy się od uderzeń, złożyć je na pół i znowu pastwić się. I tak kilka, kilkanaście razy
Ja to robię z zegarkiem w ręku przez 10 minut. Wtedy efekt jest murowany - po przekrojeniu widać pęcherzyki powietrza tak, jak na poniższym zdjęciu:
I znowu cięzka praca. Bo jeśli zabraknie Wam sił i cierpliwości przy wałkowaniu - placek będzie za gruby, tak jak ten niżej:
to faworki wyjdą grube: